Jeśli ktoś lubi kulturalne weekendy, to w ten nadchodzący nie będzie się nudził. W telewizji zobaczymy nowy sezon „Stranger Things”, w kinie obejrzymy „Człowieka z magicznym pudełkiem”. Jeśli chcecie zaszyć się w domu z książką, to macie fart bo właśnie ukazała się nowa książka Zadie Smith.
Stranger Things/ serial Netflix
Pamiętacie, co stało się w Hawkins, kiedy z innego wymiaru uwolniono Demagorgona? A więc właśnie, było niezłe zamieszanie, pełne nostalgii lat ’80.
Pierwszy sezon kończy się dobrze, a może nie? Eleven (Millie Boby Brown) poświęca się i zabija monstrum, znikając razem z nim w obłoku dymu i kurzu (w innym wymiarze?). Will wraca do domu, ale nie jest sobą, ma wizje i wszystko wskazuje na to, że może być łącznikiem z tym, co dzieje się tam, po drugiej stronie. Nie wróży to jednak dobrze.
Świat pogrążony w chaosie, coś co poluje na ludzi i wszystko, co żywe – zapowiada, że to, co było innym wymiarem może stać się życiem. Wizje Willa nasilają się i są mega przerażające. Czy jesteście gotowi na Halloween? Bo wygląda na to, że Mike, Dustin, Lucas i Will są. Mike (Finn Wolfhard) nie poddaje się w poszukiwaniach Eleven, siedząc samotnie w piwnicy, nawołując ją przez walkie-talkie, ciągle liczy na jakiś kontakt z jej strony. Nie odpowiada mu nic, oprócz ciszy. Nikt nie widział jej od roku, ale to nie znaczy, że Eleven nie wróci, bo okazuje się, że ona gdzieś tam jest, z ciut dłuższymi włosami i tą samą, paranormalną siłą. Do chłopaków dołącza ruda koleżanka z deskorolką – Max (Sadie Sink). Z naszych ulubionych postaci Joyce (w tej roli wspaniała Winona Ryder) jak zwykle, w szale nawrzeszczy na parę osób, a Nancy nadal nie będzie wiedziała z kim chce być – nadal liczymy po ciuchu, że wybierze Johnatana.
Bracia Duffer naszpikowali Stranger Things odniesieniami – znajdziemy w tej historii ślady twórczości Stephena Kinga, czy Stevena Spilberga, odniesienia do Carrie i Obcego. Jest więc tak, jak oczekuje tego widz, mrocznie, dramatycznie i interesująco.
MOCAK/ Kraków
W krakowskim MOCAKU możemy zobaczyć kilka, całkiem nowych wystaw czasowych. Zaczynając od Artystów z Krakowa, przez Nonsensowne technologie zaaranżowane przez Jasielskiego i Prohaską, po Gry znaczeń – wystawę przygotowaną przez Jarosława Kozłowskiego.
To już drugi cykl pod tytułem Artyści z Krakowa, w którym MOCAK tym razem przedstawia generację 1970 – 1979. Kluczem wyboru prac na wystawę była jedynie data urodzenia artysty, więc wystawa przekrojowo pokazuje najważniejsze tendencje w sztuce współczesnej – od obrazu, po obiekty, instalacje, komiksy, fotografię oraz performance. Pamiętać należy, że sztuka lubi komentować to co aktualne, więc jeśli chcecie wiedzieć, jak widzą świat artyści należy wybrać się do muzeum. Znajdziecie tam prace między innymi Iwony Demko, Beaty Stankiewicz, czy Romana Dziadkiewicza. Wystawie towarzyszy również aneks ukazujący twórczość wybranych artystów, którzy wcześniej prezentowali się w przestrzeni muzeum, są to: Rafał Bujnowski, Karolina Kowalska, Paweł Książka, Marcin Maciejowski, Małgorzata Markiewicz, Bartek Materka, Joanna Pawlik i Wilhelm Sasnal.
Przemysław Jasielski i Rainer Prohaska pokazują, że w nauce tak samo jak w życiu, ważna jest intuicja i kreatywność – bez nich nie może się obejść nawet nauka ścisła. Nonsensowne technologie prezentują interaktywne obiekty i instalacje przygotowane przez artystów w latach 2009 – 2017, które mają nam uświadomić jak bardzo uzależnieni jesteśmy od technologii, prowokują pytania o to, czy najnowsze wynalazki nie stanowią dla nas zagrożenia i jak wpływają na nasze relacje. A więc sztuczna inteligencja, roboty i inne dziwy do zobaczenia i zbadania w MOCAKU.
Jarosław Kozłowski zaprosił do Galerii Re swoich byłych studentów. Każdy z nich w sposób indywidualny mógł przedstawić kierunek swoich twórczych poszukiwań. Według Kozłowskiego sztuka powinna być jak najbardziej subiektywna i stanowić zapis myśli. Co zatem zobaczymy na wystawie? Zobaczymy pracę Angeliki Grzegoryczk, która postanowiła zapytać o siłę relacji społecznych i sposób ich kreowania – artystka zebrała autografy osób znanych, czy to dowodzi, że je zna? Zastanowimy się ile znaczeń może być zawartych w słowie, czy dokładne odwzorowanie szczegółów gwarantuje nam realizm dzieła, jaka jest granica między jawą a snem, gdzie są granice naszej wrażliwości. Zapowiada się ciekawie, prawda?
Człowiek z magicznym pudełkiem/ reż. Bodo Kox
Warszawa, 2030 rok. Zgliszcza starych budynków, totalnie prawie opustoszałych koegzystują z nowymi, szklanymi, nieco futurystycznymi drapaczami chmur. Porządku w tym, nieco brzydkim i do cna skomputeryzowanym mieście, pilnują patrole policji i tajni agencji. W tej Warszawie, zupełnie znikąd pojawia się Adam (Piotr Polak), który nie bardzo pamięta, kim jest i co się z nim wcześniej działo. Trafia do pracy do jednej z ogromnych korporacji, gdzie poznaje Gorię (Olga Bołądź) – dziewczynę na stanowisku, stanowczą, piękną, z ciętym językiem. W tym samym czasie odkrywa w swoim starym mieszkaniu radio, dzięki któremu przeniesie się w czasie. Czy Goria będzie go szukać? Jaką cenę za to zapłaci?
„Człowiek z magicznym pudełkiem” jest określany jako polskie si – fiction, może i gatunek się zgadza, ale film wygląda jak nakręcony w latach ’90. Wszystko przez efekty specjalne – wirtualne sukienki, plastikowe płaszcze, czy świecące podeszwy, i muzykę – Bodo nie tylko odnosi się do lat ’50, ale równie piorunujące wrażenie robi „Krakowski spleen” Manamu, śpiewany ustami Heleny Norowicz (film został nagrodzony za ścieżkę dźwiękową na FPFF w Gdyni). W ogóle muzyka jest bohaterem „Człowieka”, to w niej możemy szukać nadziei na jakąś zmianę.
Jeśli ktoś liczy na si-fiction w stylu amerykańskim, to się rozczaruje (może dla tych widzów jest przesłanie z windy – namalowany penis z podpisem Bodo), jeśli macie ochotę przyjemnie spędzić wieczór, bez fajerwerków, zobaczyć jak miłość pokonuje granice nie do pokonania, to śmiało możecie zainwestować w bilet. Duży plus za wyśmienitą kreację Piotra Polaka – niby nie robi nic nadzwyczajnego aktorsko, ale nie można oderwać od niego oczu.
Swing Time/ Zadie Smith
Dwie dziewczyny, które łączy miejsce zamieszkania – niezbyt bogata dzielnica Londynu; i wspólne marzenie o byciu zawodową tancerką, choć tylko jedna z nich ma talent. Dwie zupełnie różne osobowości – jedna jest mądra, ale nie wierzy w swoje możliwości, druga jest pewna siebie, ale jest równie mocno destrukcyjna. Łączy ich także przyjaźń, która jednak nie trwa długo, nie zmienia to faktu, że dziewczyny nigdy o sobie nie zapomną.
Tracey udaje się spełnić marzenie z dzieciństwa i zostaje tancerką, mimo to nie może odnaleźć się w dorosłym życiu. Druga bohaterka zostaje prawą ręką gwiazdy pop, z którą zwiedza świat i wiedzie takie życie, o jakim zawsze marzyła – pełne luksusu i blichtru. Wszystko się dzieje jakby w tańcu, w rytm muzyki – trzeba zrobić wszystko byle stawiać kroki zgodnie z rytmem, byle nie popełniać błędów, nie mylić kroków.
„Swing Time” to powieść o dojrzewaniu, dorastaniu do życia, o wyborach i tym jakie niosą ze sobą konsekwencje. Zadie Smith zadaje ważne pytania i pokazuje, że nie ma na nie jednoznacznej odpowiedzi. Wszystko jest w tej powieści – tak jak i w życiu; relatywne. Rasa, kolor, przynależność społeczna, nawet radość to relatywny koncept. Narratorka jest ciemnoskóra w Londynie i ma zbyt jasną karnację, żeby być uznana za ciemnoskórą w Gambii. Pojęcie szczęścia, też jest pokazane jako subiektywne postrzeganie – to, co dla mnie będzie sukcesem, dla innych może być porażką. Zadie Smith stawia jednak emocjonalne bezpieczeństwo zdecydowanie ponad materialnym bogactwem – to też jest jej indywidualny wybór.