Hej, hej, oto naszym zdaniem najlepsze filmy, na które warto się wybrać do kina, najlepsza muzyka do słuchania – koncerty i płyty, których przegapić nie chcecie. Podoba nam się nazwa zapowiadanej w Zachęcie wystawy – „Wszystko widzę jako sztukę”, idąc tym tropem zachęcamy Was do odwiedzenia Zachęty i MSN.
Po dłuższym przeżywaniu rozdania Oscarów, jesteśmy w stanie coś w końcu napisać – po pierwsze nasi faworyci nie zostali nagrodzeni w kategoriach w których byśmy chcieli – nasz „Twój Vincent” przegrał z „Coco” – bajką fajną, wzruszającą, z ważnym przesłaniem i wspaniałą ścieżką dźwiękową, ale na litość – „Vincent” jest filmem malowanym ręcznie, podrabiającym styl van Gogha z niebywałą precyzją, kosztował 10 lat pracy i jest fenomenem jeśli chodzi o sposób produkcji. Jak to się stało, że nie wygrał? I to już drugi raz, bo pierwszy na Złotych Globach. Nie wiemy, nie mamy pojęcia – dla nas pozostaje wielkim wygranym i obowiązkową propozycją do obejrzenia. Podobne odczucia rodzi w nas przegrana „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri”” z „Kształtem wody”, który mimo że jest filmem dobrym, to jednak jest bajką dla dorosłych. „Trzy billboardy” są historią mocną, opowiadającą o ludzkiej kondycji w czasach, w których możemy wszystko, ale sprawiedliwość, czy prawda pozostają poza naszym zasięgiem. Gratulacje dla Frances McDormand, która została doceniona jako najlepsza aktorka – zasłużyła.
W kinach rządzą kobiety, jest tak dużo dobrych filmów z kobietami w roli głównej i o kobietach, że trudno się nadziwić. Czy myślicie, że to już echo akcji #metoo i #timesup? Te bohaterki, o których napiszemy są mocne, kobiece i nadzwyczaj ludzkie – klną, piją, zdobywają pierwsze miejsca i świat kocha je równie mocno, jak nienawidzi.
Lady Bird/ reż. Greta Gerwig
Matka i nastoletnia córka – jedna walczy o to, żeby jej rodzina jakoś ciągnęła i nie rozsypała się na kawałki, druga szuka siebie wchodząc w dorosłość. Konflikty, dramaty, chwile słabości, łzy, uśmiechy i te szczególne momenty, kiedy wydaje się, że mimo że wszystko idzie w życiu jakoś nie tak, to gdzieś tam pod spodem znajdujemy chwilę szczęścia. Lady Bird, odkrywa, smakuje, buntuje się i poznaje siebie – nie jest to łatwy proces, ale nikt nie mówił, że życie jest łatwe. „Chcę iść tam gdzie jest kultura, uczyć się z pisarzami” – mówi matce Christine, tytułowa Lady Bird. „Pójdziesz do zwykłego colege’u, tak to się skończy” – odpowiada jej matka. Christine warczy, otwiera drzwi i wyskakuje z jadącego auta.
„Lady Bird” to film do granic możliwości prawdziwy i szczery, dlatego też wzruszający – dwie mocne kobiety przed kamerą, fantastyczna Saoirse Ronan w roli Christine i Laurie Metcalf w roli jej matki, grają tak że emocje czujecie jeszcze długo po wyjściu z kina, a małe, banalne problemy z którymi się mierzą zostają w pamięci na długo. Wszystko jest też zasługą Grety Gerwig, która po raz kolejny opowiadając swoje historie, tak każda z jej bohaterek ma trochę z cech samej Grety, posługuje się bardzo uniwersalnym i prostym językiem. Nie ocenia swoich bohaterów, raczej ich kocha i szanuje, stąd i my, jako widzowie mamy dla nich więcej cierpliwości.
I, Tonya/ reż. Craig Gillespie
Tonya Harding, jedna z najlepszych łyżwiarek Ameryki – wychodzi na lód, kręci piruety, mknie niczym błyskawica, wydaje się delikatna jak piórko, ale to tylko pozory. Tonya wie, co to znaczy konkurencja i jak wiele pracy, pokory i cierpienia trzeba włożyć, żeby być najlepszą. Od dziecka ćwiczy, jest poniżana i bita przez swoją matkę, później podobne doświadczenia w małżeństwie i ciągła walka o wygraną, doprowadzają Tonyę na skraj – ile można znieść, zanim człowiek podniesie rękę i odda światu z nawiązką.
To nie jest kolejna nudna historia o narodzinach gwiazdy. Tu nie ma cukru pudru, bo mimo że Tonya jeździ wyczynowo, ubrana w cekiny i wygląda jak gwiazda filmowa, to tu historia jest o życiu – o tym, że niełatwo być sportowcem, że rodzice nie zawsze potrafią się zająć dzieckiem, i że kiedy już ma się sukces w kieszeni i stoi się na szczycie, to nie zawsze oznacza to szczęście. Historia nakręcona w amerykańskim tempie, z efektem łał, szczególnie jeśli chodzi o fantastyczną rolę Margot Robbie – która w pierwszym momencie bardziej przypomina Tonyę niż samą siebie.
Maria by Callas/ reż. Tom Volf
Kiedy dawała koncerty, kolejki żeby ją zobaczyć choćby przez sekundę ustawiały się na kilka dni przed wydarzeniem, kiedy wychodziła na scenę hipnotyzowała publiczność jak nikt inny, łzy wzruszenia pośród jej fanów, którzy dostawali się na koncerty były tak powszechne, jak chleb. Mimo talentu i ogromnego sukcesu zawodowego, Maria Callas musiała się zmierzyć ze swoim największym krytykiem – ze sobą. Depresja nie pozwoliła jej występować przez jakiś czas. W wywiadach mówiła: „Są we mnie dwie osoby. Chciałabym być Marią, ale jest jeszcze Callas, i muszę jej też sprostać. Więc godzę je na tyle, na ile tylko potrafię.”
Dokument, który wciąga niczym film akcji – dla tych, którzy kochają Marię Callas i dla tych, którzy o niej nie słyszeli (co jest praktycznie nie możliwe), obowiązkowa pozycja. Stare wywiady, Maria na żywo, która sama opowiada o sobie – delikatna i krucha, była jednak produktem stworzonym na potrzeby mediów i milionów fanów. Wiecznie piękna, kobieca i pociągająca, kokieteryjna. Zmęczona. Żeby utrzymać divę przy życiu, Maria musiała pracować non stop, mierząc się ze swoimi kompleksami i lękami. Ciągle przypominając sobie, że jednak jest szczęśliwa, że jest w tym miejscu, w którym jest, że zaraz wejdzie na scenę, a publiczność będzie skandować jej imię, aż zabraknie powietrza w płucach.
Jeśli jeszcze nie widzieliście, to możemy Wam również polecić w „Ułamku sekundy” z Diane Kruger (Atkin opowiada historię kobiety, która w zamachu traci syna i męża) i „Czerwoną jaskółkę” z Jeniffer Lawrence, o agentce rosyjskich służb specjalnych, która uwodzi na pokuszenie.
Odpalcie swoje ipody, żeby posłuchać najnowszego albumu od Rhye „Blood”, a jeśli spodoba się Wam równie mocno, co nam – to wiadomość jest taka, że Rhye wystąpi w warszawskiej Progresji już 11 czerwca! Nie musimy chyba nikogo przekonywać, że muzyka na żywo robi zazwyczaj mocniejsze wrażenie niż płyta.
Blood/ Rhye
Pięć lat po debiucie, pięć lat podczas których Rhye zmieniło się z duetu, w koprodukcję – nad tą płytą z Michealem Miloshe’em, którego wokal pozostaje ciepły i dynamiczny, nie pracował już producent Robin Hannibal. Co dostajemy? 11 utworów, i 42 minuty dobrej, relaksującej i przy tym melodyjnej muzyki. Ci którzy znają płytę „Woman”, nie będą mieli problemu, żeby rozpoznać styl Rhye, bo tak naprawdę nie zmienił się on praktycznie wcale.
Za co ją lubimy? Za „Feel your weight”, za spokojne „Please”, za pierwszy utwór na płycie – „Waste”, który wręcz wciąga i hipnotyzuje wokalem Miloshe’a. Mimo spokoju i płynnej i delikatnej linii muzycznej, to co słyszymy nie jest nudne i nie usypia. To trochę R&B, trochę chórków, coś z jazzu, trochę czegoś co może przypominać nawiązania do soft rocka (Phoenix). Mieszanka dość dość, żeby nazwać ją świeżą i interesującą.
W galeriach sztuki, i muzeach otwiera się nowy, wiosenny sezon – tym razem zapraszamy Was w progi warszawskiej „Zachęty” i do MSN’u nad Wisłą.
„Przyszłość będzie inna. Wizje i praktyki modernizacji społecznych po 1918 roku”/ Zachęta
Tytuł wystawy zaczerpnięty został z tekstu-manifestu Zofii Daszyńskiej-Golińskiej z 1921 roku, w którym autorka pisała: „Żyjemy jednak nadzieją, że przyszłość będzie inna”. Film, jako najnowsze medium 20lecia międzywojennego, ale też fotografia, architektura, prasa, wzornictwo – jako media wnoszące zmiany i walczące o prawa i lepszą przyszłość dla grup społecznych do tej pory marginalizowanych, w tym kobiet, dzieci, robotników. Niech żyją zmiany i niech żyje sztuka!
„Edi Hila. Malarz transformacji”/ MSN Warszawa
Delikatne muśnięcia pędzla, kreski ołówka, zupełnie niewymuszone, w jasnych kolorach, niezbyt wyraźne w przedstawieniu, ale zapadające w pamięć, mocne, bo coś się na nich dzieje – to prace Ediego Hili. Malarza, który ciągle podpadał władzy, bo za nic nie chciał dostosować swojej twórczości do obowiązującego wzorca socrealizmu, za to czekały go karne prace w zakładach, gdzie nosił worki i harował fizycznie. Z tych doświadczeń narodziły się cykle prac, malowane w tajemnicy, wieczorami – jak jego najbardziej znany cykl obrazów „Drób”. Jest kronikarzem swoich czasów, maluje to, co go interesuje i wciąga, jak na przykład życie podczas przełomowych momentów: transformacje, zmiany rządów, kryzysy, zmiany społeczne. Wszystko maluje w sposób szczery, z realistycznymi detalami. Patrzeć na jego obrazy, to tak jakby oglądać życie, które gdzieś tam przemknęło przez szczeliny czasu.
Gdzie się podziali prawdziwi bohaterowie? Nie ma żadnego filmu z facetem w roli głównej i to fakt
PolubieniePolubienie