Notorycznie zmęczona, wolna, pozbawiona życia – matka na starcie, kiedy małe dziecko potrzebuje jej non stop, ale życie też nie daje za wygraną – są zakupy, sprzątnie i mąż. Ciężko znaleźć amerykański film z hollywodzką gwiazdą, który szczerze i z przymróżeniem oka pokazuje, jak naprawdę wygląda macierzyństwo. Do kin w maju wchodzi „Tully” z Charlize Theron jakiej do tej pory nie znaliście. Jak pisze Independent, to „wyjątkowy film dla wszystkich kobiet, matek i super bohaterek”.
Patrz, wyglądam kwitnąco
Media przyzwyczaiły nas do oglądania idealnych mam – rodzą wyglądając anielsko, co możemy podziwiać na ich instagramowych kontach, zajmują się dzieckiem w pełnym makijażu i z długimi paznokciami w najmodniejsze wzorki, dochodzą do formy w ciągu tygodnia. To jest prawda, tylko że nie są to „zwykłe”, „szare” mamy – te kobiety, królowe mediów społecznościowych, mają sztab ludzi, który pomaga im w ogarnięciu rzeczywistości. Nie wspominając o nianiach na pełny etat, które przychodzą z pomocą w każdej kryzysowej sytuacji. Szkoda tylko, że nie oglądamy wpisów typu: patrz, to ja, mój bobas i nasza niezastąpiona niania, dzięki której ja mogę wypocząć i wyglądać bosko.
W kompleksy wpędzają nas zdjęcia księżnej Kate Middleton, która w niecały miesiąc po porodzie, wyglądała jakby nigdy nie była w ciąży – zgrabne, długie nogi bez cienia opuchlizny, płaski brzuch i ta energia. Księżna, pierwsze zdjęcia po urodzeniu księcia Georg’a dała sobie zrobić podczas pełnienia swoich obowiązków, kiedy wychodziła na boisko, żeby charytatywnie zagrać w siatkówkę. Media na całym świecie opublikowały zdjęcia pięknie wyglądającej księżnej, zachwycając się jej wyglądem i pytając: ja ona to zrobiła? Kobiety na całym świecie zadawały sobie to samo pytanie. Może być w tym trochę prawdy, że oprócz ciężkiej pracy żeby wrócić do formy, Księżnej Kate pomogły też geny.

Jeśli nie wiecie jak to robią znane kobiety, to zajrzycie na bloga Ani Lewandowskiej. Cała Polska wstrzymała oddech, kiedy do informacji podano, że Ania z Robertem Lewandowskim spodziewają się dziecka. Ania ma sporo fanek swojego stylu życia – ma być zdrowo, aktywnie i fit. I tak też przeszła przez ciążę. Media publikowały miliony zdjęć kwitnącej Ani – której nie można zarzucić, że przestała o siebie dbać, nic z tych rzeczy, jej wizerunek to jej kapitał. Jaki jest skutek – wszystkie jej fanki dążą do ideału, który mają za wzorzec. I super, bo w dążeniu do doskonałości nie ma nic złego, dopóki pamiętamy że nic na świecie idealne nie jest, nawet Ania. Oprócz całego fit biznesu – Ania wydała nawet książkę „Healthy Mama. Poradnik zdrowej mamy”, z całą pewnością możemy podejrzewać, że nawet ona miała ciężkie dni, ciało odmawiało jej posłuszeństwa, a zmęczenie zwalało z nóg. Ale tych gorszych momentów świat nie widzi, a książkę promuje stwierdzenie jej lekarza, który po obejrzeniu wyników jej badań, powiedział: „Nie wiem, co pani je, ale niech to pani zapisuje.” Zainspirować można się zawsze – ta książka, to typowy poradnik co zjeść, jak ćwiczyć (Ania jest trenerką fitnes), i jak zadbać o swój komfort psychiczny w ciąży. Ale na gorsze momenty też trzeba się przygotować, każda z nas jest tylko człowiekiem, tym bardziej w momencie kiedy oczekujemy dziecka, a nasze ciało zaczyna działać na zupełnie nowych, nieprzewidywalnych zasadach.
Prawdziwe życie
Już sam etap ciąży dla kobiet potrafi być ciężkim doświadczeniem – choćby poranne mdłości, potrafią wyeliminować nas z prowadzenia normalnego życia. Część kobiet decyduje się na zwolnienie już podczas ciąży, część musi je wziąć i zaakceptować. Podobnie jest, kiedy wracamy z dzieckiem do domu. „To było fantastyczne uczucie, kiedy w pogodny dzień wychodziłam ze szpitala, trzymając swoje dziecko w objęciach. Pierwszy raz razem, bez pielęgniarek, lekarzy, tego całego szpitalnego towarzystwa. Jechałyśmy do domu” – wspomina Iwona swoje wyjście ze szpitala. Była lekko zmęczona, obolała, ale szczęśliwa. Dziecko było zdrowe, silne i dość marudne. W domu czekali dziadkowie, ale już popołudniu dziewczyny zostały same. „Chciałam to sobie poukładać. Zmierzyć się z tym, że musimy z mężem zająć się małą. My sami, rodzice. Tylko, że już na starcie zostałam sama. Bo mój facet, silny i niezawodny do tej pory, nawet nie chciał trzymać dziecka na rękach, bo się bał że zrobi mu krzywdę. Wszystkie obowiązki spadły na mnie. I nie byłam na to przygotowana. Żadna ze stu przeczytanych książek, nie mówiła jak odzyskać siły po kolejnej nieprzespanej nocy, jak przetrwać kiedy nie można sięgnąć po trzeci kubek kawy.” – wyznaje.
Iwona do ostatniej chwili prowadziła aktywne życie i chodziła do swojej firmy. Na tydzień przed terminem porodu, postanowiła zostać w domu. „To była taka chwila, że chciałam ją trochę uczcić, nacieszyć się nią. Pierwsze dziecko. Wszystko było gotowe, spakowane. Ja spokojna, że wszystko pójdzie ok. Ten tydzień przed porodem był fajny. Myślałam, że tak gładko wszystko pójdzie jak wrócę do domu z małą.” Szybko się okazało, że rzeczywistość jest inna. Iwona nie tylko była notorycznie zmęczona – bo mała często marudziła, męczyły ją kolki, pierwsze przeziębienie, w sumie nawet nie wiadomo od kogo się zaraziła. Nieprzespane noce, w dzień chęć normalnego funkcjonowania, totalny brak czasu dla siebie, nie mówiąc o tym, żeby z kimś się spotkać, czy pogadać, poplotkować. „Po pół roku wyglądałam jak zombi. Nigdy tak nie wyglądałam, nie tylko nie wróciłam do poprzedniej sylwetki, ale moje ciało w ogóle było w fatalnym stanie. Skóra szara, zmęczona, nogi nadal potrafiły lekko spuchnąć, brzuch wisiał. Czułam się przemęczona, zostawiona sama sobie, bez przyjaciół. Taka eliminacja z życia. Zostałam sama z dzieckiem. Mąż wracał z pracy, często też zmęczony czy podirytowany ludźmi. Udzielał się teraz więcej przy małej, ale nie czarujmy, jego domeną była zabawa, karmienie, przytulanie. Każdy kryzys, płacz, zła mina małej były dla niego jak gong ostrzegawczy i zaraz słyszałam: ratuj, weź ją, coś się dzieje.”
Dziś Iwona ma trójkę dzieci. Wszystkie są na tyle małe, że potrzebują jej w każdej sekundzie, chociaż starszaki chodzą chętnie do przedszkola. „Każda ciąża była dla mnie tak samo wyczerpująca, pierwsze dziecko było jak tor przeszkód na Runmagedonie. Nigdy nie wiesz, czego do końca się spodziewać. Nie raz, nie dwa płakałam z braku sił. Jednak bycie matką to wspaniałe doświadczenie, warte zachodu i dlatego mam jeszcze dwójkę – śmieje się Iwona. „Fakt, jestem nadal notorycznie zmęczona, czasami padam na łóżko i dziękuję za chwilę bez dzieci – kiedy są u dziadków, albo z ojcem na spacerze. Dla mnie to luksus. Teraz muszę odrobić kolejną lekcję i zadbać o siebie, tak żebym nie stwierdziła kiedyś, że swoje życie poświęciłam tylko dzieciom.”
Na ekranie
Podłoga usłana zabawkami, dwoje szalejących dzieci i matka, śpiąca z wyczerpania na kanapie. Bez makijażu, w potarganych włosach, 20 kilogramów na plusie, w wyciągniętym dresie – tak wygląda Marlo, bohaterka grana przez Charlize Theron. Nie tylko mierzy się z codziennością, opieką nad dwójką starszych dzieci, ale też ciążą i opieką nad noworodkiem. Wiecznie zmęczona, niedospana, zaniedbana – tak o sobie myśli, i taka jest. „Jesteś pusta” – mówi do Marlo jej niania, na co ona odpowiada, „tak, jestem pusta” i słyszy „nie, jesteś pusta po tej stronie, nie masz już mleka”. Ale tak naprawdę, to Marlo jest pusta, z przemęczenia, nie ma jej, jej życia – są tylko obowiązki, ciągły brak czasu i te przyjemne chwile, kiedy zapada się nawet w najkrótszą drzemkę, wydają się zbawieniem.

„Spełniłaś swoje marzenia” – słyszy Marlo od młodszej od siebie niani. Ale nie jest pewna, czy to aby jest spełnienie jej marzeń. W prawdzie tak, marzyła żeby mieć fajnego męża, dom i trójkę dzieci, tylko nie spodziewała się tego, że zabraknie jej siły żeby się tym cieszyć.
To jest przełom w pokazywaniu macierzyństwa, pierwsza tak szczera hollywoodzka produkcja, gdzie nie ma oszukiwania, za to jest do granic prawdziwy obraz tego, jak potrafi wyglądać bycie matką. „Tully” to jednak nie jest horror o macierzyństwie, to raczej komedio – dramat. Jasne, że są tam sceny jakich do tej pory nie było – pokazywanie zniekształconego ciążą ciała nie jest popularne, ale za to jest prawdziwe, a im szybciej zmierzymy się z prawdą, tym szybciej będziemy w stanie ją zaakceptować i zacząć działać. Marlo, nie zamierza się poddać, a konfrontacja z młodą Tully (niania), nie tylko da jej chwilę oddechu, ale być może pozwoli na nowo odnaleźć siebie.
„Przez cały dzień trzymam na rękach dziecko. I nagle w nocy mam się zmienić w boginię seksu?” – mówi Marlo. Nie wierzcie, że nie ma ochoty faktycznie zmienić się w boginię seksu, tylko żeby to było takie proste, jak strzelenie palcami. Ona by to zrobiła, zrobiłaby to każda z nas. Gdyby się dało. A może się da? Może jest jakieś wyjście albo zaklęcie zmieniające rzeczywistość?
Czasami nawet na skraju zmęczenia warto poszukać siebie, znaleźć dystans. Ładnie się ubrać i wyjść do kina. Tak, żeby się przekonać że każda z nas mierzy się z tymi samymi problemami. Z ekranu nie wydają się one takie miażdżące jak w życiu.

Polecamy! „Tully” od 11 maja w kinach.