Podróże kształcą i rozwijają, jaki banał … kształcą i rozwijają pod warunkiem, że my chcemy poznać to, co jest za metalowym płotem resortowego hotelu. Coraz częściej jednak poznaję ludzi, którzy jadą tylko na all inclusive, żeby swoje tłuste ciała wylegiwać na leżakach, sącząc drinka. Dla nich całe szczęście to przejechać się na wielbłądzie, czy słoniu, zrobić sobie zdjęcie z odurzonym lwem. Nie każcie mi tego komentować, proszę. Przy okazji tych wspaniałych i wymarzonych wakacji kupują tony pamiątek i prezentów, nie patrząc na to, że często to produkcja chińska, która niewiele ma wspólnego z miejscem w którym odpoczywają i które chcieliby pamiętać. Nie powiem, da się przecież inaczej, ciekawiej, pełniej i mocniej poznać smaki, zapachy, mentalność ludzi którzy są dla nas tak egzotyczni, trzeba jedynie trochę chęci. Kolczyki z lawą, chusta z Afryki, złoty medalik przedstawiający Ryby – to pamiątki, które przywiozłam lub dostałam, z każdą z nich związana jest jakaś historia. Wiem jestem sentymentalna, ale to pozwala mi być bliżej i lepiej pamiętać tych, których spotykam na swojej drodze.

Na lokalnym rynku
Wchodzimy na najstarszą halę targową w Budapeszcie, piękne stare mury kryją w swoim wnętrzu całkiem nowocześnie urządzone stoiska. Czekałam na ten moment z niecierpliwością – nikt nie ma takiej papryki jak Węgrzy, takiej pysznej ostrej kiełbasy, słodkich owoców i delikatnych win. Towarzyszy nam Polka, która lata temu wyszła za Węgra, a która całkiem sprawnie posługuje się węgierskim. Wie też doskonale, jakie smakołyki chcemy kupić – kiełbasa, kiełbasie nie równa, dobrze wiedzieć po którą sięgnąć, żeby być zadowolonym. Przechodzimy wzdłuż i wszerz ogromnej hali, upał przestaje doskwierać – tu panuje całkiem miły chłód. Wybieramy melony, brzoskwinie, figi – jedne z najlepszych fig jakie w życiu jadłam, to te zrywane prosto z owocującego na ogrodzie znajomych drzewka figowego. Ale te, które udaje się nam kupić na hali też są słodkie i dojrzałe. Wycieczka po korytarzach trwa prawie dwie godziny. W tym czasie moja bawełniana torba wypełnia się prezentami dla znajomych – palinka o smaku brzoskwini i czarnej porzeczki, mielona papryka w zapasie na cały rok, ostre kiełbasy z dodatkiem papryki i salami, Tokaj, to tylko część naszych zakupów. Jedne z najlepszych zakupów jakie zrobiłam.
Kupowanie lokalnych przypraw, smakołyków, alkoholi, ma swoje zalety. Po pierwsze poznajemy lokalne smaki, które często bardzo różnią się od tego co znamy. Ja dowiedziałam się, że nie ma czegoś takiego jak placki po węgiersku – jest to polski wymysł. Jest za to zupa gulaszowa, w której dominuje papryka, i która jest ostra, ale zawsze można dodać jeszcze trochę ostrej papryki, jak twierdzą Węgrzy, jej nigdy nie jest za dużo, zupa ta podawana jest na przykład z makaronem i jest zdecydowanie moim numerem jeden. Po drugie, zaraz po powrocie można zorganizować ze znajomymi spotkanie – zamiast wręczania na szybko prezentów i pokazywania slajdów ze zdjęciami w ekspresowym tempie maniaka, warto ugotować coś z lokalnych produktów, które przywieźliśmy, siąść i poopowiadać jak było.


Najbardziej kolorowe stragany świata
Na wycieczkę do Stambułu jechałyśmy z Rosjanami, całą noc spędziłyśmy w podrzędnym autokarze na imprezie, gdzie wódka lała się ostro. Kiedy nad ranem wytoczyłyśmy się na ulice Stambułu oblane porannym słońcem, byłyśmy padnięte. Jako jedyne z całego autokaru byłyśmy jednak w stanie zwiedzić miasto. Reszta przepadła, lecząc w najbliższej knajpie kaca.
Nie będę pisała o Hagii Sophii, czy jedzeniu na ulicy tureckiego kebaba, ale o wycieczce w miejsce, gdzie nie tylko trzeba mieć oczy szeroko otwarte, ale i portfel głęboko schowany. Grand Bazar, to jeden z największych bazarów świata – jest tu wszystko, złoto, jedwabie, szkło, porcelana, kamienie szlachetne i takie, które szlachetne tylko udają. Tłok i ścisk jest tu taki, że ledwo można się poruszać wąskimi alejkami. Ja z koleżanką mocno trzymamy się za ręce. Nie zatrzymujemy się też często, bo wystarczy się zawahać, jedna sekunda i już turecki sprzedawca jest obok, zachwalając swoje produkty. Nie jesteś zainteresowana kupnem, to spotykasz się z krzykami i niezadowoleniem – przecież on ci tu proponuje wspaniałe rzeczy, w świetnej cenie. Jednak chęć kupienia czegoś właśnie tu jest ogromna, to przecież jednak wyjątkowe miejsce. Stare i historyczne, a wypełnione tyloma rzeczami, że faktycznie szkoda nic nie kupić. Ja zdecydowałam się targować o sziszę – piękna, ręcznie zdobiona i nieduża, jest wyjątkowo urokliwa. Cena nie jest niska, ale przecież chodzi o to, żeby się potargować. Targujemy więc, mówię Turkowi że nie mam tyle ile on chce, bo muszę jeszcze wrócić za pieniądze, które mam w portfelu do Polski. Turek niby rozumie, spuszcza z ceny, ale jak wyciągam banknot o większym nominale i orientuje się, że mam pieniądze (na powrót do kraju!), to zaczyna się awantura. Uciekamy w popłochu, nie odwracając się na goniącego nas Turka. Cały czas szkoda mi tej sziszy, zamiast niej kupujemy wszystkim szklane Oko Proroka, dla siebie złotą Rękę Fatimy. Mają nas strzec od złego w naszych podróżach, i każdego dnia.

Między piramidami
Wśród zabudowań największego miasta Afryki – Kairu, można łatwo zbłądzić. Najlepiej, żeby towarzyszył nam jakiś mężczyzna, bo łatwo też narazić się w Egipcie na zaczepki. Dziewczyny nie wyciągajcie ręki do nieznajomych mężczyzn, nie uśmiechajcie się zbyt kobieco, i nie zagadujcie – część Egipcjan potraktuje to jako podryw, a trzeba zauważyć, że dla nich Europejki są jak trofeum, duże, złote i wysadzane kamieniami, podnosimy im status społeczny, więc chętnie romansują i są w tym dobrzy. Część biednych turystek się na to łapie, więcej z tego jednak kłopotów niż miłości. Szczególnie uważać muszą dziewczyny z blond włosami i jasną karnacją, są dla Egipcjan tak egzotyczne, że dają za te dziewczyny stado krów (naprawdę wysoka cena). Ale też jak ktoś umie wykorzystać swoje atuty, i nie da się tak łatwo sprzedać, to można ubić całkiem dobry interes.
Moja znajoma błądząc po alejkach Kairu, wpadła na mężczyznę który siedząc na kocu na ulicy, ręcznie w drewnie robił maski, takie duże, oryginalne maski – wyglądają bardzo egzotycznie. Stanęła i zaczęła się przyglądać jak mężczyzna pracuje. Obejrzała już gotowe drewniane twarze, i zdecydowała, że jedną z nich odstanę w prezencie. Zawsze taka mi się marzyła, ale to tego momentu nie spotkałam takiej, która urzekłaby mnie na tyle, żeby ją kupić. Znajoma zaś od razu wiedziała, którą kupi, była jedna i wyjątkowa. Przymrużone oczy, wydatne brwi i duży nos, szerokie usta, wszystko w ciemnym drewnie – te rysy sprawią, że jak „on” wisi na ścianie, to nikt nie patrzy w inną stronę, skupia wzrok. Okazało się jednak, że „on” był sprzedany, a pan owszem może zrobić replikę, ale nie szybko, bo zajęty jest, cały czas pracuje. No chyba, że znajoma zdecyduje się się wyjść za niego za mąż – ona, piękna blondynka, wiecznie uśmiechnięta, wykształcona pani doktor, za jedną maskę – wyjątkową, prawda, i za trzy krowy, no coż dla niej żaden wybór. Ale nie mogła jej sobie tak darować, wróciła następnego dnia i kolejnego. Prosiła, rozmawiała, siedziała. Poznała artystę dość dobrze, piła z nim herbatę, paliła sziszę, i tak mu zawróciła w głowie, że oddał jej „jego”, mimo że przecież był już sprzedany. Obiecał też, że „on” przynosi szczęście, że pilnuje i strzeże. Patrzy na mnie codziennie. Oprócz prawdziwych balerin, płyty Santany, skórzanych rękawiczek i samochodu, to jest najpiękniejszy prezent jaki od niej dostałam. Wiem jak bardzo jej zależało, żeby to był właśnie „on” i ile serca włożyła w to, żeby go dla mnie przywieść.



Ach, ten sprzęt
Lubię ciche, egzotyczne miejsca, puste plaże, boczne ścieżki leśne, ale są też miasta, które mnie ciągną, które zobaczyć trzeba. Tak jest z Wielkim Jabłkiem. Jak jest się w Stanach Zjednoczonych, to nie można nie odwiedzić najbardziej rozreklamowanego miejsca jakim jest Nowy Jork. Jego prosta, betonowa struktura, Central Park umieszczony jak oaza w samym centrum miasta, jego wieżowce sięgające chmur – robią wrażenie. Żeby poczuć ten miejski klimat potrzeba więcej niż jednego dnia – do zobaczenia jest tak wiele, że ciężko skupić się na samych emocjach. Ja wracałam tam kilka razy, do muzeum Metropolitan, na spacer po Central Parku, na wycieczkę na Staten Island, żeby przejść przez Manhattan. Między wycieczkami po całych Stanach, a zrobiłyśmy sporo kilometrów i jeden rejs na Bahamy, wracałam do Nowego Jorku. Oprócz zdjęć, emocji, poznanych ludzi, zobaczonych wystaw – dla mnie ogromnym przeżyciem było stanie w kolejce do Met, gdzie odbywała się wystawa poświęcona Alexandrowi McQueenowi „Savage Beauty”, i gdzie wspomniana kolejka zakręcała na kolejne ulice i aleje, tak wielu było chętnych, żeby ją zobaczyć; pamiątką z tej podróży będzie zakupiony sprzęt. Długo zastanawiam się, co kupić, co sprawi, że będę tę podróż pamiętała. Chciałam coś wyjątkowego. Korzystam ze sprzętu Apple, dlatego postanowiłam odwiedzić ich największy salon. W samym centrum, postawiono ogromny, nowoczesny klocek, który odróżnia się zdecydowanie od architektury miejsca i nawiązuje do designu marki. Wejście przez szklane drzwi i mlecznobiałe, szklane schody w dół, prowadzą do salonu, który rozmieszczony jest na kilku piętrach. Wszystko tu lśni bielą, na długich ladach stoją najnowsze produktu Apple’a. Można na nich poklikać, można porozmawiać ze sprzedawcami o najnowszych technologiach i dokonać zakupu. Ja postanowiłam nabyć najnowszy model telefonu. Strzał w dziesiątkę, bo korzystam z niego od lat, robi przepiękne zdjęcia, jest szybki, nie zacina się, słucham na nim muzyki, oglądam filmy. Może akurat nie nazwałabym tego zakupu magicznym doświadczeniem, ale cały mogę potwierdzić, że frajda była duża, stałam w tym salonie dobre dwie godziny…ja, dziewczyna która z technologią jest na bakier i która od trzech dni szuka swojej chmury, której najprawdopodobniej zapomniała załadować. Ech… Ze Stanów przywiozłam też koszulkę, oczywiście nie mogłam sobie tego darować, z napisem I love NY. Do dziś w niej śpię, mimo że napis wygląda na bardzo stary i sprany, nic się nie poradzi, bo sentyment został.

Wszystkie moje emocje
Wszystkie pamiątki jakie przywożę, kupuję w myśl zasady zero waste, staram się żeby nie były made in China, i żeby nie były z plastiku. Stawiam więc na biżuterię i rzeczy robione ręcznie przez lokalnych wytwórców, na jedzenie, które jest unikatowe i specyficzne dla danego miejsca – moja mama dostała ostatnio konfitury z figi, już nie mogę się doczekać, aż je otworzymy. Kupuję kosmetyki – oleje kosmetyczne, jak arganowy, czy kosmetyki których nie dostanę w Polsce – czekam, bo moje dziewczyny obiecały, że przywiozą mi szampon w kostce amerykańskiej firmy Lush – nie tylko tworzącej eko kosmetyki, ale też ograniczającej zużycie plastiku, szampon w kostce nie ma opakowania, można sobie dokupić opakowanie wielorazowego użytku. No i czekam na niego z niecierpliwością, tak samo jak na ich kolejne zdjęcia na desce wśród fal oceanu, między górami amerykańskich kanionów, czy z biblioteki Harvardu. Buziaki i uściski dla Was, wracajcie bezpiecznie Kochane!
P.S. A Wy co przywozicie z dalekich i niedalekich podróży?
Mam kilka moich ulubionych pamiątek, które nie zmieściły się w tekście, ale chętnie się podzielę ich zdjęciami.




