Pewnego razu… w Hollywood/ w świecie Tarantino

To jego dziewiąty film, i mimo że Tarantino jest reżyserską gwiazdą i jest tuż przed sześćdziesiątką, to zapowiada, że to jego przedostatni film. „Hej dziewczyno, nie oglądaj Tarantino nocą…” śpiewa Julia Marcel, czy ma rację? W filmach Tarantino pełno jest cytatów i klisz ze starych filmów klasy B, jest muzyka, są stopy (Tarantino jest fetyszystą) i makabryczne, wręcz groteskowe sceny mordowania. Zdania czy to dobry, czy zły film są tak podzielone jak nasz kraj podczas wyborów. Tym bardziej warto się przekonać o czym jest „One upon a time…”

Tarantino albo się kocha, albo się go nie znosi. Nie można zarzucić mu jednego, że nie jest znany. Chyba każdy z nas potrafi wymienić przynajmniej jeden jego film, a każdy kto choć raz oglądał choćby urywek twórczości Tarantino, spokojnie rozpozna jego produkcje. To może wyliczymy… Pulp Fiction, Kill Bill, Sin City, Bękarty wojny, Django, Nienawistna ósemka – to hity kinowe, które zachwyciły nie tylko krytyków, ale też publiczność. Mówią o nim „najbardziej wpływowy reżyser swojego pokolenia” i chyba coś w tym jest. Zaskakuje nas poczuciem humoru, ale też problematyką swoich filmów, bo mimo że są to obrazy pełne groteski to często dotyczą dość poważnych tematów, wystarczy zobaczyć jak reklamowany był „Pewnego razu… w Hollywood”, jako film o tragicznym zabójstwie Tate – LaBianca, którego dopuściła się banda Mansona. Swoją drogą, długo po wyjściu z kina toczyliśmy dyskusję, o czym jest film, bo tragedia stanowi jedynie epizod.  

Hollywood lat ’50 i ’60 to nie tylko miejsce, gdzie się bawi i mieszka śmietanka amerykańskiego kina, to także miasto żyjące w duchu hipisowskich imprez, gdzie każdy może dołączyć i po prostu tańczyć do białego rana. Na wzgórzach Cielo Drive mieszka aktor Rick Dalton (di Caprio) – gwiazda westernów, która właśnie przechodzi kryzys, za dużo pije i boksuje się ze swoją karierą – scena, w której Dalton na planie zapomina tekstu, boska. Na szczęście Rick ma obok siebie przyjaciela, kaskadera i swojego dublera Cliffa Booth’a – który przypadkowo zabił swoją żonę za zrzędzenie (wtf?). Cliff dba o siebie, ale nie zależy mu zbytnio na karierze, lubi swoje wypełnione mniejszymi lub większymi zadaniami od Ricka życie. Jest zupełnie bezstresowe. Ten przyjacielski duet opiera się na równowadze, tam gdzie Cliff odpuszcza, Rick walczy i na odwrót. Obaj jednak czują, że czasy się zmieniają. Mimo frywolności hipisek, są zwiastuny, że to kobiety będę mieć większe prawo głosu. Chociaż to dopiero wizja w powijakach, co udowadnia scena na ranczo, kiedy stado wściekłych kobiet wysyła przeciwko Cliffowi chłopca do bicia.  

Kadr z filmu „Pewnego razu w Hollywood”/ Brad Pitt i Leonadro di Caprio

Tarantino oprowadza widza po Hollywood, pokazuje kina i stare filmy, oświetlające miasto neony, długie i kręte uliczki. Zabiera nas na plany zdjęciowe, gdzie rozgrywa się główna akcja, bo dla mnie osobiście to jest film o kinie tamtych czasów – o mechanizmach jakie nim rządziły, o aktorach i reżyserach. Mamy w nim przez moment (ułamek sekundy) pokazanego Polańskiego, którego „zagrał” Rafał Zawierucha (wypowiada jedno zdanie), muszę przyznać że idealnie „gra” napompowanego własną chwałą reżysera (mimo całego uznania jakie spływa na Polańskiego, dla mnie pozostanie raczej bufonem). A więc to nie jest film w którym zagrał Zawierucha, nie słuchajcie mediów, bo się rozczarujecie.

Kard z planu „Pewnego razu w Hollywood” z Margot Robbie

Gdzieś w tym filmowym mieście krzyżują się drogi aktorów, hipisów i ludzi, którzy mają niespełnione marzenia o karierze, lub są psychopatami. Do historii przejdzie jak zwykle krwawa jatka jaką Tarantino urządza na Cielo Drive. Mogę jedynie wspomnieć, że udało mu się tym razem zaskoczyć widzów własną interpretacją zdarzeń. 

A więc czy warto pójść do kina i poświęcić trzy godziny na oglądanie Tarantino? Ja uważam, że tak. Jest tu dużo rzeczy, które mnie się podobały – od pięknych i dopracowanych kadrów, po fantastyczną grę aktorską, szczególnie Pitta i di Caprio, którzy dali bardzo ładny popis aktorskich umiejętności. Są też takie smaczki jak muzyka, momenty kiedy słychać stare przeboje tamtych lat, czy utwory Krzysztofa Komedy. Jest wszystko za co kochamy reżysera, czyli stopy, pocięte kadrami młode, jędrne ciało kobiece, no i sceny akcji – te bijatyki w efektownym stylu, gdzie ten dobry nie nadwyręża się i nie brudzi sobie nawet rąk, w spektakularny sposób wykańczając tych złych. Niestety ta groteska prowadzi do znieczulicy i zamiast w przejęciu i z obrzydzeniem oglądać jak ktoś ginie, to sala kinowa w tych momentach się śmieje. 

Na minus zaś zapisać trzeba, że akcja jest posklejana trochę na siłę, jeden epizod nie bardzo łączy się z następnym, a część scen jest dosłownie zapychaczami czasu. Gdyby było mniej pokazywania stóp, trochę mniej akcji z kinem i na planie, to „Pewnego razu… w Hollywood” byłoby trochę krótsze i tym samym bardziej znośne dla widza. I daję dolara temu, kto znajdzie na planie kobietę po czterdziestce albo taką, która ma na tyle tupetu, żeby samodzielnie decydować o sobie… u Tarantino tym razem są tylko te młode i te głupiutkie. No coż kino to męski świat…  


Jedna myśl w temacie “Pewnego razu… w Hollywood/ w świecie Tarantino

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.