„Oto głoszę namiętność i mądrość ciasno w pasie zrośnięte jak centaur” [O Centaurach] pisała Zuzanna Ginczanka, a może Sara Pola Gincburg. Zbyt młoda by pisać z taką mądrością wiersze o życiu, zbyt piękna by umierać tragiczną śmiercią. Jej wiersze przeszły do historii, podobnie jak jej uroda. Tropem Ginczanki rusza Jarosław Mikołajewski, który nie może się uwolnić od magnetycznej siły poetki. „Cień w cień” nie jest książką biograficzną o Zuzannie, jest jej ciągłym poszukiwaniem w wierszach, w ludzkiej pamięci, w miejscach w których żyła.
Swoje wiersze pisała w języku polskim, mimo że mogła wybrać każdy inny język. Urodzona w Kijowie i wychowywana przez dziadków w Równem, Ginczanka uczyła się w i przebywała w międzynarodowym towarzystwie – na ulicach słychać było i rosyjski, i niemiecki, ukraiński, jidysz. Wybrała polski i Polskę. Zadebiutowała jeszcze jako nastolatka, mając zaledwie 17 lat. Szybko trafiła do Warszawy, zaskarbiając sobie jej towarzystwo. Była znajomą Tuwima i Gombrowicza, który jej piękną głowę wsadził do kosza na śmieci w drodze żartów. Bywała na salonach, w Ziemiańskiej, Zodiaku, Adrii, zawsze w towarzystwie literatów. Z Adrii jest film, gdzie przez mgnienie oka można zobaczyć tańczącą Zuzannę.

Zuzanna Ginczanka/
„Kiedy przeprowadziła się do Warszawy, pojechałam do niej, będąc jeszcze w gimnazjum. Mieszkała w centrum i zaprosiła mnie do kawiarni. Na tę okazję pożyczyła mi swoje buty, mocno za ciasne, na obcasach. Rozepchałam je, wręcz rozwaliłam. Była bywalczynią tej kawiarni, wszystkich tam znała.
– W dość powszechnej opinii – zaczepiam – Zuzanna tworzyła parę z Andrzejem Nowickim…
– Nic z tego – krzywi się doktor Lusia. – To on się w niej kochał, a Sana miała go za przyjaciela. W ogóle fascynowała urodą.”** – opowiada Mikołajewskiemu pani doktor Ludwika Stauber, przyjaciółka z czasów dzieciństwa.
Zuza jednak nie zapraszała na te spotkania wszystkich znajomych, jedna z bliższych koleżanek opowiada, że nie dzieliła się też swoją poezją. Nie dawała jej znajomym, nie narzucała.
„Zuzanna Ginczanka – Żydówka, Polka, warszawianka, poetka, feministka” – głosił plakat warszawskiego Muzeum Polin. Jak na swój młody wiek, Ginczanka zdecydowanie i sprawnie posługuje się językiem, pisze dojrzale o życiu. Jest w jej słowach bunt, jest przekora, jest mądrość, ale też są wiersze pisane z przymróżeniem oka, jak te z okazji urodzin koleżanek. Jej poezja budzi podziw. Pierwszy zbiór „O Centaurach” przynosi jej sławę. Z tego tomiku pochodzi „Dziewictwo”.
Dziewictwo
My…
Chaos leszczyn, rozchełstanych po deszczu,
pachnie tłustych orzechów miazgą,
krowy rodzą w parnym powietrzu
po oborach płonących jak gwiazdy,
O, porzeczki i zboża źrałe,
soczystości wzbierająca w wylew,
o, wilczyce karmiące małe,
oczy wilczyc słodkie jak lilie!
Ścieka żywic miodna pasieczność,
wymię kozie ciąży jak dynia —
płynie białe mleko jak wieczność
w macierzyńskiej piersi świątyniach.
A my…
…w hermetycznych
jak stalowy termos
sześcianikach tapet brzoskwiniowych,
uwikłane po szyję w sukienki,
prowadzimy
kulturalne
rozmowy.
„My – samice ludzkie, nosicielki dziewictwa ciężkiego jak wy krochmalony gorset. Przeciwstawione samicom spontanicznym, bezrefleksyjnie naturalnym. A przez to świętym („w macierzyńskiej piersi świątyniach” – niezłe, co?!). Bo ta autorka – oj, mocno czuła swoją zwierzęcość. W wierszu Deklaracja pisała na przykład: „Nie jestem niczym innym,/ jak mądrą odmianą zwierząt/ i niczym innym nie jestem,/ jak czujną odmianą ludzi”. A co to za autorka, to sobie zgadnij.”** – pisze w korespondencji do swojego znajomego Jarosław Mikołajewski.
Mikołajewski nie szuka w niej piękna ciała, raczej podąża za duchem, za poezją, za tym kim była. Chce wiedzieć dlaczego i jakim sposobem tak młoda dziewczyna uwodziła ludzi? Bo Ginczanka była bardzo lubiana, ale też tajemnicza. Nawet Ci, którzy ją znali nie potrafią o niej powiedzieć wiele – budują ją ze skrawków pamięci – oko, włosy, uśmiech, strój.
Piękna, dystyngowana, elegancka. Wysoka, ciemna, z typowo żydowską urodą. Zwracała na siebie uwagę. Jedni mówili, że jedno oko miała zielone, a drugie brązowe, część znajomych poetki mówiła tylko, że jedno jasne, drugie ciemne. Zdecydowanie kochała życie, i w geście rozpaczy postanowiła się nie przejmować wojną.
Miała śmiać się z nadchodzącego zagrożenia, z wojny. Podobno spotkał ją na ulicy Gombrowicz i ostrzegał przed zbliżającym się zagrożeniem, zasugerował, że powinna mieć ze sobą truciznę, tak na wszelki wypadek. Podobno zlekceważyła to – mówił o Ginczance w wywiadzie Jarosław Mikołajewski.
Okazało się jednak, że wojny na dłuższą metę lekceważyć się nie da. Tym bardziej z taką semicką urodą, z wypisanym w dna znamieniem – Żydówka.
„Wszystko zniosę, wojnę zniosę, ale Równego nie zniosę” – pisała Zuzanna do swojej przyjaciółki. Tuż przed wojną była w Równem, nie wróciła już do Warszawy. Ukrywała się we Lwowie, w Krakowie, w mieszkaniach, pokojach, w ciągłym strachu, że ją złapią. Nie miała szans na fałszywe dokumenty, jej uroda była zbyt wyraźna. Zmieniła się. Strach przejął kontrolę, więził ją i zamknął w sobie. Z tych ucieczek pisze wiersz, ten z którego jest najbadziej znana – Non omnis moriar. Uwiecznia w nim swoją sąsiadkę, lwowską dozorczynię, która wydała ją gestapo.
Non omnis moriar — moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi — nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze —
Niechaj piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, materacach, kołdrach i dywanach.
O, jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury prutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
To krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym
I uskrzydlonych nagle w aniołów przerobi.
W Krakowie, kiedy ukrywała się w kamienicy na Mikołajewskiej 26 wraz z koleżanką Blumką Fadis, znowu ktoś na nią doniósł. Tym razem się nie udało. Podobno Zuzanna miała „nadzieję”, że trafi do obozu, nie trafiła. Została zastrzelona – strzał w tył głowy. Wiosna 1944. Zuzanna Ginczanka – Sanka miała 27 lat.
„Kim jesteś, Zuzanno?
W odpowiedzi słyszę jedynie słowa Montalego o Dorze Markus.
Z biegiem czasu nie tyle formułowała się we mnie odpowiedź, co życie i doświadczenie podsuwały porównywalne obrazy. Nimfa, która na pompejańskim fresku zrywa kwiat. Antygona. Syryjka, którą widziałem pod bramą ośrodka dla uchodźców na Lampedusie i która widząc, że jej się przyglądam, zasłoniła chustą i tak już mocno ocienioną, nierozpoznawalną twarz. Pamiętam, jak tego samego dnia oderwałem w barze kawałek lampedusańskiej czy sycylijskiej gazety i odpisałem w imieniu Zuzanny na własne wcześniejsze pytanie:
Jestem tą, która ucieka.
Uprzedzam czytelnika, że lepszej odpowiedzi już w tej książce nie znajdzie. Zuzanna jest tą, która ucieka. Jest uchodźczynią. Uciekinierką. Jest nogami bez tułowia i twarzy.”** – pisze w swojej książce Mikołajewski.

„Cień w cień. Za cieniem Zuzanny Ginczanki”, Jarosław Mikołajewski, wyd. Dowody na Istnienie, październik 2019 r.
**fragmenty książki